sobota, 27 sierpnia 2011

Pierwszy kontakt z władzą

Marzec 1968

W technikum istniał zespół prowadzony przez moją najlepszą śp. Polonistkę, która przygotowywała składanki słowno-muzyczne z okazji ( lub bez okazji ). W 1965 brałem udział w konkursie recytatorskim i wszedłem do zespołu.

Po dwóch latach bywało już tak, że Pani Profesor pozostawiała mi prowadzenie prób pod jej nieobecność, co zdarzało się rzadko, ale się zdarzało.

Przygotowywaliśmy jakąś historię dla uczczenia święta 1 maja.  Był to  rok   tzw. wydarzeń marcowych i na takie uroczystości zapraszana była władza (Sekretarz Komitetu Dzielnicowego PZPR i jacyś inni). Do stałych elementów na scenie należało popiersie Lenina (chyba ze dwa metry białego gipsu). Wobec tego, że było popisane jak obecnie przystanki tramwajowe, co jakiś czas niewidzialna ręka pięknie wszystko zmywała, aż wpadli na pomysł, aby to pomalować farbą olejną na biało.

Po malowaniu Lenin zmienił swoje miejsce, przesunięto go do przodu (a trzeba było kilku chłopa) tak, że nochalem, wąsami i brodą dotykał kurtyny zasłaniającej scenę.

Kurtynę rozsuwaliśmy dziesiątki razy w miarę powtórzeń na próbach i wszystko grało.

Na generalną próbę przybył Sekretarz KD Partii w towarzystwie dyrektora i zastępcy szkoły. Zgonili kilkudziesięciu uczniów i zaczyna się próba przedstawienia.

Wychodzę, jako pierwszy i recytuję (wykrzykuję) jakiś wiersz Majakowskiego o martynowskich piecach, tyle pamiętam, potem to już tylko szok.

Kurtyna rozjeżdża się na boki odsłaniając Lenina, aula zamiera, ja wykrzykuję, jakie te piece są piękne i czuję, że coś się dzieje na widowni. Zgonione do auli towarzystwo zaczyna bić brawo, chociaż to początek przedstawienia i  ...  skandują Lenin! Lenin!.  Z-ca dyrektora zerwał się z miejsca w pierwszym rzędzie, macha rękami, kurtyna się rozwija i zasłania scenę.

Schodzę za kulisy, aby sprawdzić, o co chodzi, a za mną biegnie z-ca dyrektora. To, co mówił, jest nie do powtórzenia, najłagodniej to to, że cała ta banda (to o zespole) już nie jest uczniami, - my dotychczasowa elita i pieszczochy dyrektora.

Okazało się, że ktoś przed próbą generalną domalował Leninowi czarne wąsy. Całe białe wielkie gipsowe popiersie z czarnymi wąsami, fantazyjnie zakręconymi w spirale aż do uszu (coś na wzór Salvador Dali).

Stałem się głównym podejrzanym. Wezwał mnie dyrektor do pokoju nauczycielskiego i pyta, kto to zrobił (wcześniej już były takie wybryki, ale domalowywali wąsy wodzowi rewolucji na portretach, które wisiały w holu).

Mówię, że nie wiem.

Pyta się czy ja wiem „czyim powietrzem oddycham”.

Mówię, że jestem członkiem ZMS i nigdy bym się na coś takiego nie odważył (co było zresztą prawdą). Od małego w szkole wpajano mi, że czerwony kolor jest najpiękniejszy, na każdym kroku wypominano, że dostaję stypendium, darmowy internat, darmową szkołę, jako syn biednego chłopo-robotnika dostałem również zapomogę na zakup ubrania.  Zatem zarówno dyrektor jak i ja uważaliśmy wówczas taki wybryk za skrajną niewdzięczność i rzecz nie do pomyślenia.

 To, że mój ojciec od roboty dla PRL-u miał ręce wyciągnięte aż do ziemi tak, że na stojąco mógł buty zasznurować, do mnie jeszcze wówczas nie trafiało.

Dyrektor wzywał mnie chyba przez dwa tygodnie, co dwa, trzy dni i za każdym razem pytał czy zdaję sobie sprawę, co zrobiłem, a jeżeli to nie ja żebym wydał kto.  Nie wiedziałem.

Oficjalnie wyrzucili mnie ze szkoły i poszło polecenie żebym się zabierał z internatu.

Ale Dyrektor wezwał mnie jeszcze raz

Wtedy było mi już wszystko jedno i powiedziałem słowa, których nie zapomnę do końca życia, nie zapomnę również odpowiedzi dyrektora.
-Nie wiem, kto to zrobił i proszę dać mi wreszcie spokój.
Na co dyrektor:
-Tak, ale  ty możesz tylko prosić.

Ze szkoły mnie jednak nie wyrzucili, - miałem szczęście w nieszczęściu.  W tym samym czasie, po raz drugi z pokoju nauczycielskiego ktoś ukradł dziennik naszej klasy  (pierwszy raz rok wcześniej).

Klasę rozwiązano, wyrzucono z pracy z-cę dyrektora, który odpowiadał za zabezpieczenie dokumentów a cała nasza klasa zdawała egzamin o przyjęcie do szkoły ( coś jak egzamin wstępny).

Kilku uczniów egzaminu nie zdało, ja jakoś się prześliznąłem i dotrwałem do matury.

Słowa „Tak, ale ty możesz tylko prosić” zapamiętałem do dziś, dlatego, że w latach 80-tych pod klasztorem „Święta Lipka” kupiłem broszurę, gdzie opisano relację z przesłuchania na UB. Tam znalazłem podobny dialog i te same słowa. „ Tak, ale ty możesz tylko prosić”, dokładnie, literalnie te same słowa, -- przypadek czy wyuczona odzywka z jakiejś instrukcji?

Na samo wspomnienie tych słów zawsze przechodzą mnie ciarki, może  mi nie uwierzycie, ale dzisiaj jak to pisałem - też.

Marzec 1968

Pierwsza i jedyna moja demonstracja

Moja śp. kochana Profesorka od polskiego w technikum błagała nas, żebyśmy nie wychodzili na ulicę. W młodości była żarliwą członkinią ZMP, jej mąż wykładał na Politechnice, która wówczas strajkowała. Często bywałem u niej w domu, mieszkała przy Reja, opowiadała straszne rzeczy o 1956. Jej prośby nic nie dały, jeszcze wzmogły ciekawość, bezpośrednio po lekcjach jedziemy z Poznańskiej na Wybrzeże Wyspiańskiego. Studenci siedzą w oknach gmachu głównego Politechniki, obok transparenty z nazwiskami Kuronia i Michnika.

Przemieszczamy się pod gmach akademika „Dwudziestolatka” na placu Grunwaldzkim, tysiące ludzi. Na plecach 2-metrowego gościa siedzi jakiś brodacz i w wiecowym stylu wykrzykuje hasła „ Precz z komuną”, „ Przeżyliśmy potop szwedzki, przeżyjemy i radziecki”, „Uwolnić Michnika”, „Żydzi do Izraela” itp. Przeciskam się jak najbliżej tych dwóch, którzy robią całą zadymę, chodzę krok w krok i w pewnym  momencie nie wierzę własnym uszom - jeden mówi do drugiego –„poprowadzimy ich na Krasińskiego”.

 Ale  krzyczy, że  idziemy pod Urząd Wojewódzki, z miejsca formuje się pochód, jak na 1-go maja. Kolumna zmierza do mostu Grunwaldzkiego, mija most i idzie dalej na wprost ( nie na prawo w ul. Powstańców Warszawy, gdzie jest Urząd).

Idę jakieś 20 metrów od czoła pochodu, na przedzie ten wysoki z brodaczem,  mijamy gmach Urzędu Wojewódzkiego po prawej i skręcamy w lewo przed Pocztę Główną na Krasińskiego.

Nie mogę się nadziwić, idziemy tak jak obaj ustalili, a nie tak jak mobilizowali tłum, może się boją obstawy Urzędu?

Na wysokości Poczty z bram wypada Milicja z pałami. W pamięci pozostaną mi setki uciekających ludzi, w tym kobiety ze szpilkami (butami) w ręku, uciekają wszyscy na czele z tymi dwoma.

Kilkuset ludzi ( może kilka tysięcy) rozpierzchło się w ciągu kilkunastu sekund, część w stronę parku pod Muzeum, reszta na plac, tam gdzie dzisiaj są estakady.  Zostałem nieruchomo na miejscu tak jakbym był obserwatorem a nie uczestnikiem wydarzeń, milicjanci popędzili za tłumem mną nikt się nie zainteresował.

Ciągle zadaje sobie pytanie,  -   kim byli ci dwaj, przywódcy których strach obleciał, czy prowokatorzy, którzy skanalizowali i rozwalili wiec pod „Dwudziestolatką”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz